środa, lutego 11, 2009

Over the moat

Dziś miałem owocny dzień. Ale zacznę może od zdjęcia, które powie więcej niż 1000 słów. Przeprawiłem się przez fosę i stoję przed murami fortecy "Armada". Jak już pisałem w poprzednim poście ostatnio bawię się w reanimację laptopa Compaq Armady 4120. Dziś odlutowałem eeprom z płyty głównej za pomocą lutownicy kupionej w Castroramie. Wydatek chybiony, bo jak się okazało podczas poszukiwania przedłużacza na ZMM znalazłem w szafce jakąś chyba sprawną lutownicę ruskiej produkcji. God Damn it! 3 piwa w plecy... Anyway. Cała operacja przypominała raczej zabieg chirurgiczny wykonywany scyzorykiem zamiast skalpela. Pomijając profesora to byłem jedynym facetem w pokoju okrążony przez 3 doktorantki, które między sobą robiły zakłady, że komputer w ogóle przestanie działać po tej mojej operacji.
(M): Założę się, że już nie piśnie jak skończysz.
(E): Pewnie piśnie, ale poleci z niego dym i wtedy się dopiero uciszy.
(L): Ojej. Podchodzicie do komputerów jakby to była jakaś świętość. Zwyczajna maszyna.
(S): Tak, maszyna która kosztuje dwa tysiące.
(L): Nie. Maszyna, która ma dwa tysiące części po złotówce, a ja właśnie taką wymieniam.
Tak wygląda 5×6.2mm nieszczęście, którą wyciągnąłem z głębin płyty głównej. Po podmianie i ku zdziwieniu wspomnianych doktorantek maszyna po włączeniu zasilania odżyła ochoczo wywalając błędy biosa. Ale tym razem nie pojawił się monit "Power-On Password:". Yes, yes, yes. Podobno w tej chwili wydawałem z siebie jakiś psychopatyczny śmiech, ale tak twierdzą tylko obecne w pokoju doktorantki i ich opinie raczej średnio pokrywają się z rzeczywistością. Wracając do tematu. Potem pojawił się komunikat o tym, że nie można znaleźć pliku hibernacji i należy ponownie włączyć komputer. Po restarcie włączył się scandisk i po naprawie jednego pliku zaczął się bootować system. Ostatni raz to ja taki ekran chyba widziałem na informatyce w liceum na starszej jednostce, na której miałem (nie)szczęście pracować: Co ciekawe wszystko wydaje się być całkowicie sprawne. Owszem możliwości sprzętowe w obecnych czasach nie powalają, ale nie z tego powodu tak mnie ten komputer zainteresował. Mam wrażenie jakbym wykopał kapsułę czasową gdzieś z ziemi i zobaczył jak wyglądał świat ponad 10 lat temu. Wszystko zostawiona tak jakby to przed chwilą ktoś wyłączył. Zegar systemowy wskazał 0:03 kiedy zobaczyłem pierwszy z brzegu dokument tekstowy. I tu nastąpił szok, gdy ujrzałem całkiem ładny render wklejony do Worda: Powyżej są jakieś wyniki obliczeń konformacyjnych dla adeniny... Nostalgia w czystej postaci. Rozejrzałem się trochę po dysku. I tutaj następna niespodzianka. Wygląda na to, że komputer miał dual-boota, bowiem znalazłem katalog boot z obrazem kernela linuksowego. Ba, na dysku C jest plik wymiany, ale możliwe że pochodzi też z windows 95. Postanowiłem podłączyć tą samotną fortecę z siecią. Przeszedłem się po zakładzie od drzwi do drzwi z prośbą "Daj Pan kartę wireless PCMCIA jeśli łaska". I takowa "pcimcia" się znalazła. System ją "widzi", ale z jakiegoś powodu nie do końca współdziała ze sterownikiem. A propos sterownika. Z tym też były cyrki, bo jak tu przenieść dane na fortecę? Dookoła same nowoczesne sprzęty - monitory widescreen, usb 2.0, wifi..., ale gdzie tu wziąć stację dyskietek? Całe szczęście znalazła się Fedora na której miałem konto. Trochę biegania było, ale sterownik już jest. Tyle, że coś konfliktuje ]:( Po podłączeniu laptopa do stacji dokującej pomyślałem, że przecież można dane wgrywać przez cdrom znajdujący się w stacji. No, ale to już inna bajka...

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Gratuluję samozaparcia, czy ten laps będzie jeszcze do czegoś służył, czy uruchomienie go było celem samym w sobie?

Lightnir pisze...

Mam zamiar się jeszcze nim trochę pobawić, tzn. zrobić obraz dysku, bo podobno BIOS na takim czymś jest trzymany na jakiejś niewidocznej partycji(?), a następnie pobawić się w stawianie na nim Linuksa od podstaw. Podobno komuś dawno temu udało się debiana na tym postawić. Przy tak starym sprzęcie to widzę masę problemów co jest idealną sytuacją by bardziej podszkolić się w pracy z pingwinem. Zakładam, że będzie cała masa kompilacji ze źródeł, walki kernelem i peryferiami. Sounds like fun, isn't it?
]:)

Łukasz pisze...

no to Dawidzie, jak Ci się uda... chętnie zobaczę na nim Debiana... i jak pracuje... :D

pozdrawiam... a ja nie wiedziałem o istnieniu tego sprzętu ;)

Anonimowy pisze...

Sportowiec z Ciebie prawdziwy. Gdyby się dało postawić ze 2 interfejsy sieciowe to miałoby to duży sens. No ewentualnie chociaż jeden i byłby serwer plików. Czekam na dalsze wieści o zmaganiach z Armandą.

Anonimowy pisze...

To był psychopatyczny śmiech :P