poniedziałek, sierpnia 11, 2008

Fighting the future

Kiedyś wyczytałem w sieci taką metaforę odnośnie linuksa:
Używanie linuksa jest jak życie w domu w którym dziennie ściany się przesuwają. Czasem drzwi są w innym miejscu, czasem schody prowadzą gdzie indziej, a czasem człowiek wstaje z łóżka i nie ma podłogi..

Rozwijając dalej tą metaforę ujmę to tak:
Dwa dni temu to wstałem z linuksowego łóżka, a że podłogi akurat dziś nie było poleciałem parę pięter w dół... Spadając walnąłem o poręcz schodów i złamałem trzy żebra oraz obojczyk... Jak już się pozbierałem, wyleczyłem rany i odbudowałem podłogę to się okazało, że pokoj już nie ma okien i drzwi, bo są przestarzałe...

Co mnie skłoniło do zrobienie pełnej aktualizacji systemu? No co? Przecież działało wszystko dobrze, a złota zasada mówi "if it works fine - don't try to fix it". W Archlinuksie którego używam zarządzanie pakietami nie odbywa się automatycznie jak w przypadku takich dystrybucji jak Ubuntu. Nie ma tu żadnych wyskakujących baloników z komunikatem "dostępne są aktualizacje". W zamian jest Pacman - prosty, ale solidny menadżer pakietów. Dawno nic nie aktualizowałem tak więc wykonanie # pacman -Syu && shutdown -h now okazało się mieć poważne konsekwencje. Dodam, że był to środek nocy, parę minut wcześniej sam pacman został zaktualizowany do najnowszej wersji, a ja zostawiłem komputer by robił swoje. No i bigos się zaczął... Nadpisał mi się config GRUBa w taki sposób, że został tylko wpis z linuksa i to w dodatku z podmienionym wpisem partycji bootowalnej /dev/hda7 na /dev/sda3. Tak więc pingwin nie startował w ogóle. Odpaliłem płytkę instalacyjną i w 2 minuty miałem z powrotem system dualboot (Arch & XP). Zaletą pacmana jest m.in. to, że nigdy nie kasuje plików tylko zawsze robi albo backup (nazwapliku.pacsave), albo wogóle nie nadpisuje plików (nazwapliku.pacnew). Sam nie wiem jak to się stało, że mi rozwalił GRUBa na łopatki, ale w każdym razie szybko przywróciłem stary menu.lst
Po uruchomieniu systemu okazało się, że X się nie podnosi. Przyczyna była dość prozaiczna. Ktoś zadecydował, że KDE będzie teraz domyślnie instalowane w innym katalogu, a że ja używam KDM jako menadżera logowania, więc przy próbach uruchomienia trybu graficznego wyskakiwały błędy związane z KDM. Uruchomiłem sobie WindowMakera i poszukałem jakiejś solucji na tą bolączkę. Przy okazji dowiedziałem się o istnieniu projektu KDEmod. KDEmod to środowisko KDE zoptymalizowane pod architekturę i686 i podzielone na większą liczbę pakietów, dzięki czemu jest bardziej modułowe i system można sobie dostroić do własnych potrzeb, bez konieczności pobierania całego KDE. Postanowiłem to wypróbować. Wcześniej jednak musiałem usunąć wszystkie ślady poprzedniego KDE. Gdy się z tym uporałem i ponownie odpaliłem tryb graficzny moim oczom ukazał się KDE w wersji 4.1 (wcześniej miałem 3.5), a wyglądało to tak:

Co się rzuca od razu w oczy to tzw. "eyecandy". Graficznie środowisko KDE4 się naprawdę ładnie prezentuje. Tapety, ikony, styl okien - nie można temu nic zarzucić. Poza tym menu główne jest naprawdę funkcjonalne. Ma to ręce i nogi, a opcja przeszukiwania menu pozwala szybko znaleźć co się chce. No i tyle na temat zalet. Plasma mimo swojego ładnego wyglądu i nowej koncepcji ikon strasznie mnie irytowała. Ok, może i pulpit z minimum ikon wygląda ładnie, schludnie i zadbany, ale ja wolę mieć swój pulpit zasyfiony kilkunastoma ikonami i wszystko nad czym aktualnie siedzę mieć w zasięgu "klik-klik". Funkcjonalność nad estetyką. To takie proste. Przy moim sprzęcie, chodziło to za wolno jak na moje oczekiwania. Nie wszystkie plasmoidy działały poprawnie oraz aplikacje zależne od bibliotek kde3 przestały działać. Dopiero jak doinstalowałem kdelibs3 coś drgnęło. Ja się uważam za osobę mało wymagającą, co nie znaczy że nie mam żadnych wymagań. Jednym z nich jest Amarok sterowany pilotem TV. Niestety odpalanie amaroka pod KDE4 okazuje się kłopotliwe jeśli nie ma się bibliotek z KDE3. Ja ich wtedy jeszcze nie doinstalowałem. Postanowiłem porwać się na wypróbowanie wersji alfa amarok 2. Znalazłem sobie odpowiednią paczkę w AUR, ale około godzinna kompilacja sprawiła, że miałem już dość jak na jeden dzień. Poszedłem, więc ładować mitochondria w ATP mając nadzieję, że będę miał długą fazę NREM...

Po raz kolejny się rozczarowałem. Odtwarzacz chodził bardzo niestabilnie i miałem wrażenie, że połowa opcji nie jest dostępna. Po namyśle stwierdziłem, że wracam do KDE 3.5, ale ponieważ w oficjalnych repozytoriach już jest tylko KDE4 pozostała mi instalacja kdemod 3. No i poleciało wszystko: # pacman -Rcs kde
# pacman -Rcs kdemod
# pacman -Rcs kdelibs3
Dodałem odpowiednie repozytorium do pacman.conf: [kdemod-legacy]
Server = http://kdemod.ath.cx/repo/legacy/i686
i rozpocząłem kolejną próbę. # pacman -Syu
# pacman -S kdemod3
# pacman -S amarok-base
Okazało się to całkiem dobrym posunięciem, bo wreszcie mam działające KDE, które szybciej śmiga niż domyślna instalacja. Amarok znów działa pod kontrolą LIRCa. Bilans walki z przyszłością KDE jest taki:
  • straciłem dwa dni
  • dwa razy pojechałem rowerem przełożyć frustrację na kilometry i endorfiny
  • mam szybsze i ładniejsze środowisko niż sprzed 3 dni
  • przy okazji HAL zaczął ponownie działać + pozbyłem się kilku innych błędów psujących mi siedzenie na koncie zwykłego użytkownika
Ogólnie rzecz biorąc to jestem zadowolony z obecnego stanu, chociaż szkoda mi tych dwóch dni. Co do KDE4 to na razie poczekam, aż się dostatecznie rozwinie. Może kiedyś na niego przejdę, ale to się będzie wiązać z upgradem sprzętu. Póki co zostaję przy KDE 3.5.

sobota, sierpnia 09, 2008

Somewhere beyond the sea

Dlaczego tak ciężko przychodzi nam postrzeganie siebie przez pryzmat codziennych dokonań? Sam nie wiem. Dwa dni temu spojrzałem na siebie z innej strony i to co zobaczyłem naprawdę mnie przygnębiło. Nigdy nie sądziłem, że mam problem z jakimś nałogiem, a tu proszę - odkąd powiedziałem sobie "Nie!" mam klasyczne psychologiczne objawy "głodu". Nie będę się nad tym rozpisywał, ale od tej chwili spędzam sporo czasu na jeździe na rowerze, szkicowaniu i gimpowaniu. Sztuka zawsze pomagała mi w jakiś sposób przetwarzać emocje. Niezależnie od tego czy miała ona charakter twórczy, czy był to tylko jej bierny odbiór - zawsze zaprzęgała wierzchowce rydwanu fantazji mego umysłu i wysyłała go w daleki wojaż. Przez ten czas ciągle powracają w mojej głowie wizje jakiś odludnych miejsc pełnych skał w których w zasadzie nie ma życia. Czasem jest to preria, a w niej samotny jeździec stojący na skalnym uskoku, albo galopujący w tumanach pyłu za ogromnym latającym pośród chmur smokiem/wężem (Quetzalcoatl?). Innym razem są to podwodne skały porozrzucane gdzieś pośród piaszczystego dna po których przechadzają się prążki promieni słonecznych. Jest tam mało ryb, parę wodorostów, a mimo tej otaczającej pustki odczuwa się taki spokój, że ma się ochotę zasnąć na jednym z podwodnych kamieni. Czyżby moja podświadomość chciała mi coś powiedzieć? Co takiego? W każdym razie bardzo się zdziwiłem, gdy dziś znalazłem miejsce bardzo podobne do tego z mojej wizji, a wygląda ono tak:

sobota, sierpnia 02, 2008

Him in the rain

Jak ja nie znoszę tych przyjęć rodzinnych. Zawsze się staram w jakiś sposób z nich wykręcić, ale tym razem się nie dało. Na sześćdziesiątkę nie miałem wytłumaczenia... Jestem klasycznym przykładem antonimu słowa "towarzyski", chociaż nie wiem czemu niektórzy właśnie mnie za takiego uważają (są to z reguły osoby które mnie mało znają). Mam taką swoją strategię zachowawczą na takie okazje - usiąść na uboczu, a zarazem z dostępem do czerwonego wina i jakoś czas leci... Dziś jednak strategia zawiodła. To że nie będę miał możliwości przeprowadzić jakiejś rozmowy na poziomie, nie wspominając już o rozmowie na poziomie z jakąś piękną nieznajomą, to ja już od tygodnia wiedziałem, ale że akurat będę siedział koło Pokera tego nie przewidziałem. Czemu Poker? Powiem tak - nawet w grze w "kółko i krzyżyk" znajdzie sposób by człowieka okantować. Strasznie nie lubię dyskusji z tym cwaniakiem. Dziś przyjechał ze swoją narzeczoną i puszcza taki monolog:
- No to kiedy sobie znajdziesz żonę? Bo wiesz... jak masz problem to wpadnij do nas na parę dni do Krakowa. Coś ci załatwimy...

No rzesz ku#%$ m*&! Czy wyglądam jakbym jakiegoś alfonsa potrzebował? No to ja dziękuję za taką troskę! Jakbym potrzebował żony to jadę na Ukrainę i tam bez problemu się znajdzie z dziesięć chętnych blondynek (oczywiście nie na mnie tylko na paszport do UE). To że mu wystarczy dziewczyna która ma czym oddychać i jeszcze w dodatku potrafi przeliterować swoje imię, to nie znaczy że każdy ma takie upodobania. Ja sobie cenię elokwencję, erudycję i poczucie humoru opakowane niekoniecznie w ciele modelki, ale zdecydowanie z nutką tajemniczości i zmysłowości. Jest to coś czego osoby jego pokroju nigdy nie zrozumieją.
Drugi błąd jaki popełniłem tego wieczoru to wdałem się w dyskusję, a właściwie kłótnię z Fredem. Poszło o głupotę - aparat fotograficzny, który domniemanie zepsułem. Tak dla sprostowania - aparat ma dwa lata i robi poziome prążki na każdym zdjęciu. Jak wyczytałem w sieci jest to częsta przypadłość losowo występująca w kilku seriach aparatów. Najczęściej jest to wina technologii produkcji, gdyż matryca CCD aparatu jest chroniona żywicą epoksydową, a ta z biegiem czasu pod wpływem wilgoci się niszczy wynikiem czego jest naruszenie matrycy. Tłumacz człowiekowi, że sprzęt się zużywa i po paru latach już jest stary, a on ci że baterie były nie te. Przysłowiowe - ty o wozie, ja o kozie. Oczywiście, że się nie znam na sprzęcie elektronicznym, a już na pewno nie potrafię poprawnie obsłużyć aparat cyfrowy (nota bene robiąc przy tym całkiem kiepskie zdjęcia), a nie wspominając już o obsłudze komputera... Tak mi się ciśnienie po tym wszystkim podniosło, że wyszedłem na spacer by się uspokoić. Na bardzo długi spacer w deszczu (bez parasola) słuchając sobie HIMa...

Po tym spacerze naszła mnie taka myśl. Mam szczerą nadzieję, że na mnie ta gałąź rodziny się skończy. Tym samym oszczędzę dzieciom, których nigdy nie będę miał takiego obejścia, no bo przecież rodziny się nie wybiera, nieprawdaż?