czwartek, stycznia 21, 2010

Sita Sings the Blues

Wow. Ten film animowany mnie po prostu oczarował. Co mam tu na myśli? Oczywiście tytułowy "Sita Sings the Blues" autorstwa Niny Paley. Po pierwsze mamy tu ciekawie animowaną Ramajanę, czyli indyjski epos o dziejach Ramy (siódme wcielenie boga Wisznu) i jego żony Sity. Po drugie jest to nowożytna, autobiograficzna opowieść o rozpadzie związku stawiająca istotne pytanie - "dlaczego?". Po trzecie jest to musical, w którym usłyszymy piosenki Annette Hanshaw, jazzowej piosenkarki z lat dwudziestych i trzydziestych XXw. Zaskoczyło mnie jak można w taki sposób pogodzić ze sobą tyle odmienności, ale reżyserce naprawdę się to udało!
Rama, Hanuman i Sita
Co ciekawe film jest rozpowszechniany na licencji Creative Commons Uznanie autorstwa-Na tych samych warunkach, co oznacza, że film możemy swobodnie kopiować, rozpowszechniać i odtwarzać (zachęcam do obejrzenia w gronie znajomych). Na oficjalnej wiki filmu możemy też znaleźć napisy m.in. w języku polskim (kodowane w UTF-8). Oniemiałem gdy dowiedziałem się, że film był całkowicie tworzony na domowym komputerze, a nie na jakimś klastrze renderującym, czy też przez profesjonalne studio animatorskie. Z drugiej strony to od czasu "Katedry" Tomka Bagińskiego nie powinno mnie dziwić, że dobry film animowany może powstać w domowych czterech ścianach.

czwartek, stycznia 14, 2010

2 minutes

Nie lubię chodzić do stomatologa, no bo w końcu kto lubi? Ba, można powiedzieć, że mam taką fobię do tego typu wizyt. Zapewne wzięło mi się to po traumatycznym wyrywaniu zęba mlecznego przez lekarza, który ewidentnie minął się z zawodem (facet mógł zostać całkiem niezłym rzeźnikiem, a poszedł na medycynę). Jak zaraz po komunie wyglądała służba zdrowia to każdy chyba wie. Człowiek się cieszył, że po odstaniu swojego w kolejce wreszcie go zaczęli leczyć. Empatia dla pacjenta? Ha, good joke. Wracając do tematu - chodzę jak już naprawdę muszę. A ostatnio naprawdę muszę. Rozbolała mnie "ósemka" i chciałbym ją usunąć. Zadzwoniłem, umówiłem się na wizytę. Półtora tygodnia czekania. Gdyby nie paracetamol i kodeina to pewnie chodziłbym po suficie tylko po to, by myśleć o czymś innym niż ból zęba...

Dziś był termin. Często zdarza mi się spóźniać, więc przyszedłem wcześniej. Siedzę sobie w poczekalni i słyszę jak z gabinetu dochodzą dźwięki różnych wierteł wżynających się w kość. Po jakiś pięciu minutach przyszła do pracy, chyba pani radiolog i nawiązała się taka dyskusja radiolog-stomatolog:
No, bo wiesz ten mój teściu to ma fatalne zęby. Jak mu tą szóstkę wyrywano to było ciężko. Nie dość, że się ząb złamał na pół od tych dźwigarów to mu strasznie ropa poleciała. Dużo mu się tej ropy nazbierało pod tym zębem. Trzeba było przerwać na piętnaście minut, żeby najpierw wszystko wyciekło. A mówię ci nieźle go bolało. Zużyliśmy trzy ampułki tego normalnego środka znieczulającego i jedną tą... mocniejszą.
Całej historii wysłuchałem oczywiście przy akompaniamencie brzęczącego wiertła. Nie ma to jak poczuć klimacik z gatunku survival-horror zanim się jeszcze wejdzie do gabinetu... W końcu przyszła moja kolej. Pani doktor zajrzała i stwierdziła: "My nie usuwamy ósemek. Tu trzeba chirurga. Umówię Pana na termin. Najbliższy jest za dwa tygodnie. Może być?". Dwie minuty i nie było mnie już w gabinecie. Najszybsza wizyta u stomatologa jaką w życiu miałem. Tak się teraz zastanawiam, czy mam się z tego powodu cieszyć, czy płakać. Może po prostu powinienem iść na spacer... po suficie.